dało znowu kilkunastu jeźdźców zbrojnych, jak gdyby w czasie wojny. Wszystko to wszakże nie dla bezpieczeństwa, ale dla okazałości nagromadzone było, i oznaczało wysoką godność podróżnego.
Płaza z natężoną uwagą, ciągle się przeciągającym przypatrywał. Cały tabór pomimo nizkich ukłonów Borucha, który z jarmułką w ręku wyszedł aż na środek gościńca, przeciągnął nie zatrzymując się, z czeladzi tylko niektórzy skoczyli z wozów do studni, aby się świeżą wodą ochłodzić.
Wijurski rzuciwszy okiem tylko na pański ten dwór, powrócił do izby nazad, a za nim Płaza też wszedł ale nierychło, bo doczekał aż ostatni pachołek i ostatni wóz zniknął mu z oczów.
— Wielkie jakieś państwo! — rzekł do Wijurskiego.
— Pewnie — odpowiedział pan Szczepan — przecież to pan marszałek nadworny, choć nie książę żaden, ani z dawnych magnatów, ale dziś on, z łaski króla, nikomu nie ustąpi, a w Warszawie jego pałac z królewskim na równi.
Płaza słuchał ciekawie pochylony.
— Marszałek nadworny, hę! — spytał — jak się zowie?
— Nie wiecie? — wtrącił Wijurski.
— Jakże chcecie? my tam na kresach
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom I.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.