dał Wijurski — gdyż zwłaszcza za teraźniejszego pana, który wszystko zcudzoziemska lubi widzieć, dżianety, bachmaty, najprzedniejszej krwie konie u nas po stajniach, z takim jak wasz pokazać się trudno, ale ba! koń jak żona, piękna czy nie, gdy poczciwa i wierna, to grunt.
— Zważaliście konie pana Kazanowskiego? — mówił dalej p. Szczepan. — Ten, co to go prowadzili pod deką, na którym widać było pokrytą tarczę i sahajdak? Rumak to samego pana, od parady.
— Piękny i dzielny — odparł Płaza — ale co nam po takich. Do wojny się on nie zda, bo pieszczony, do podróży niewytrzymały. Od zimna go trzeba nakrywać, bo sierść na nim jak aksamit lub atłas nie zagrzeje, w gorąco cały w potach, ocieraj go. Trochę zażyjesz, ochwyci się trochę zmęczysz, nie je. Pański koń.
Ruszył ramionami.
— Ale na oko choć malować — dodał Wijurski.
— Zbytki tu u was widzę we wszystkiem — dodał Płaza — prawda, żem zdawna w tym, kraju nie bywał, a na kresach życie inne, obozowe, żołnierskie; ale mi się zda, że przed dwudziestu laty i tu inaczej wyglądało.
— Być może — odparł Wijurski — nam to nie bije tak w oczy, bo się odmieniało powoli, a wyście nagle ujrzeli, snadniej różnicę widzicie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom I.djvu/034
Ta strona została uwierzytelniona.