— Zobaczcież go teraz — rzekł pocichu Wijurski. — Z całym respektem, jaki majestatowi królewskiemu należy, aleć to nie ten piękny młodzian, któremu się ongi zagranicą dziwowano a malowano. Roztył się okrutnie, rozlał, a podagra mu w nogi wlazła, że się o kiju przechadzać musi; na konia mu ciężko, często po kilka dni w łóżku krzycząc spędzać musi.
Zobaczycież go zresztą sami.
Mówiąc tak powoli Wijurski się ruszył i za czapkę wziął.
— A cóż? idziemy?
— Chodźmy — powtórzył zamyślony Płaza.
Przez ciemne przejścia wydobyli się na światło dzienne w podwórce, gdzie właśnie konie przeprowadzano pod dekami i koniuszy je mustrował. Wijurski zdala się przywitawszy ze stojącymi dworskimi urzędnikami, sam z Płazą wyszedł w ulicę i pożegnawszy go, ku Dominikanom się zwrócił. Po chwili namysłu brodaty ku Nowemu Światu, jak go już podówczas zwano, zwolna się między przecznicami oryentując i ludzi rozpytując skierował.
Znałci niegdyś trochę Warszawę, ale teraz mu nowych budynków mnóstwo tak zmieniło jej pozór, że ciężko się w niej obracał.
Ostatni przechodzień, którego nieśmiało zapytał Płaza o pałac wielkiego kanclerza Ossolińskiego, rozśmiał się głośno.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom I.djvu/065
Ta strona została uwierzytelniona.