poważnego statystę, albo wesołego towarzysza, a trafiał na skwaszonego i zdziczałego a stetryczałego jegomości, bo takim mu się wydał Płaza.
— Pono z dalekiej drogi? — spytał.
— Z Podola — odparł Płaza — nie tak to wielki świat, jak strachem tatarszczyzny oddalona ziemia.
Wyprowadzono konia z terlicą, z którego Bielecki jeszcze gorsze powziął wyobrażenie o jego właścicielu. Koń dla najostatniejszego z czeladzi miejskiejby się nie przydał.
Lecz Płaza kilku słowami miał to wrażenie naprawić. Wiózł na biodrach trzos podróżny dobrze naładowany, bo w nim różnych spoliów i łupów zachowywały się oszczędności, które do dwóch tysięcy czerwonych złotych wynosiły, ten mu już dobrze zaciężył.
— A! miłościwy panie wójcie — odezwał się — łaska to Boża, iż mnie z gospody salwujecie, a toby się rozchorować przyszło. Mam trochę grosza podróżnego w trzosie, który mi boki piłuje, w gospodziem się nawet rozpasać nie śmiał, a u was choć na jaką godzinę będę od niego wolnym.
Bieleckiemu oczki się zaśmiały.
— U mnie — rzekł prowadząc go — będziecie jak w domu. Dzieci nie mam, cicho, spokojnie, jejmość opodal, a dla was alkierz od ulicy
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom I.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.