patrząc na świat inaczej, wesół nawet był. Myślał tylko o tem, że dziecko miał, że nie sam był, że przestał sierotą być.
Kroczył tak z Nowego miasta na Stare, gdy zdala ujrzał idącego naprzeciwko siebie Parfena.
Kozak wiedział, iż on do Ś. Brunona codzień niemal chodził, a że Płaza go unikał i starał mu się wyślizgać, Parfen tem usilniej zabiegał, aby się z nim spotykać.
— No, batku — odezwał się zbliżając — wam dziś dobrze z oczów patrzy, jak już dawno nie bywało. Czyby się nareście rozmyślili na Niż was odpuścić z odpowiedzią?
— Nie słychać o tem — rzekł Płaza.
— Jam się też dziwował — dodał Parfen — bo ja też wącham kiedy temu czekaniu będzie koniec. Mnie się już tu strasznie skuczy — westchnął — a i wam pewnie. Co tu za życie. Mnie te mury same ogromne, na które patrzę, już duszą. Spać w izbie codzień, na koniu się nie módz wyhasać, głośno krzyknąć i za łby się wziąć, też nie lza... co to za życie, piesby nie wytrzymał!
— A cóż ciebie tu wiąże? — odparł Płaza. — Niechże ja, muszę na listy czekać, a oni pono na pieniądze czekają, bo próżne pisma, wiedzą, że nie poskutkują... a no wam tu niema czego się wędzić.
— Jakbyście wy nie znali — rozśmiał się
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom I.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.