kozak — że ja po prykazu tu siedzę? Gdyby mnie atamańska wola nie trzymała na uwiązi, he! he! dawnoby mnie tu nie było! hasałbym ja po stepie, albo się czółnem między ostrowy pławił.
A tam! — dodał ciężko wzdychając — a tam moje mołojcy może z czajkami poszli na morze, na szerokie sine morze, albo na carzyków tatarskich w dzikich polach łowy sprawiają, a mnie tam niema! A! Bóg jeden wie co to kosztuje taką pańszczyznę sprawiać.
Płaza się uśmiechnął.
— Twoja pańszczyzna w dodatku — rzekł — nadaremna, bo ty mnie pilnujesz, a ja dozoru nie potrzebuję. Juścić was nie zdradzę i z listy powrócę, wy to sami wiecie.
— Pewnie — mruknął kozak — a zawsze bezpieczniej gdzie dwu patrzy niż jeden. Kto wie co się wam może przygodzić. Broń Boże nieszczęścia, jam tu na to, aby choć huknąć do swoich. Ja waszym lachom nigdy nie wierzę... król nas potrzebuje, dlatego taki dobry i buławy złocone i chorągwie nam posyłać gotów i bębny; a no, król tu nie gospodarz tylko... ledwie włodarz. Co oniby się jego mieli bać, on się ich boi, co onby nimi miał rządzić, oni rządzą nim.
Śmiał się Parfen.
— Kogo on tu oszukuje — mówił dalej — tego ja nie wiem. Wszakci w biały boży dzień
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom I.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.