Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

Gromadka obdartusów krzykliwemi głosami odpowiadała, powtarzała, swawoliła. Po bladej twarzy Płazy poznał ksiądz, że niedarmo do niego w odwiedziny przychodził.
Starszego więc jednego z rózgą w ręku posadził do nadzoru, a sam poszedł z przyjacielem do izdebki. Po drodze już wiedział o co chodzi to i zafrasował się.
— Jechać muszę — rzekł Płaza — nic nie pomoże, choćbym skarbu zakopanego na Chortyty się wyrzekł, nie dadzą mi tu pozostać, ani oni co mnie wypuścili, ani kanclerz co mnie odprawia do nich. Z trwogą w duszy pojadę.
Bietka — dodał — wie o was, mój ojcze, że opiekuna znajdzie; ja pieniądze wam moje złożę, bo ich z sobą nie mogę wozić.
— Zamkniemy je w zakrystyi bezpiecznie — odparł Stoczek — ale połóżcie pieczęcie i napiszcie czyj depozyt, bośmy śmiertelni. Ja po szpitalach i po domach się włóczę, gdzie biedna ludność wymiera, mogę chorobę przynieść z sobą, i z niej nie powstać. Dla mnie to będzie łaska Boża, ale dla was...
— A! — zakrzyknął Płaza — niech Bóg was uchowa! Ja na was rachuję. Jechać muszę, ale i powrócić do dziecka też, choćby gardło stawić przyszło. Jarym ja tu człowiekiem przywlokłem się, a wcale innym powracam. Kozacze życie dla mnie smaku nie ma... dziecko na myśli...