Sześcioletni na koniku już w podworcu piaskiem grubo wysypanym toczył tak zręcznie, jakby się z tą umiejętnością narodził; małą kopią, którą dla niego umyślnie zrobiono, wywijał do tarczy godząc na podziw staremu nauczycielowi, szabelką robić się uczył... i najmilszą zabawą było rycerza udawać.
Niecierpliwił się, że powoli rósł, dźwigał jak mógł na palce, wyciągał i dowodził, że bardzo prędko wyrosnąć musi, bo chce tego!
Śmiali się ci co tego argumentu słuchali, ale chłopak w siłę jego wierzył.
Dumne było chłopię, szczodre bardzo, a razem miłe i serdeczne, i gdy się przypodobać chciało, nie było człowieka, coby się w niem nie kochał. Ciężyła mu opieka panny Amandy, którą szanować i słuchać jej musiał, nie czem innem jak tem, że kobiecą była i dzieckiem go czyniła. Obcował też chętniej z dworzany, którzy zawczasu sobie łaski jego skarbili.
Jak zazwyczaj, gdy króla oznajmiono wieczorem, zapalały się świece we wszystkich świecznikach, przywoływano Zygmusia ustrojonego, wychodziła panna Amanda poważnie ale zalotnie ubrana, czasem jeszcze któraś z kobiet stawała u progu, paziowie za drzwiami, i króla hajducy wnosili z wielkiem krzesłem do pokoju, w którym na kominie ogromny ogień płonął.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.