bądź pojadę do Gdańska. Towarzyszkę staruszkę jaką poważną znajdę, a jak mi jegomość z pieniędzy ojcowskich nie dasz, sprzedam do ostatniego pierścionka, pójdę bodaj piechotą.
— Byłoby to bardzo pięknem — odezwał się ks. Stoczek — gdyby ta twoja cnota wielka i miłość bliźniego nie miały źródła w paskudnem uczuciu zemsty. Ty tego sama nie czujesz może, ale ja to widzę.
Bietka spuściła oczy.
— Może to być — odpowiedziała cicho — a niemniej ja złego nic nie zamierzam i nie mam na sumieniu.
Ks. Stoczek badał, pytał, uspokajał, nawracał i skończył na tem, że sam przyjdzie się rozmówić z panią ciwunową.
— Czy mam sprzedawać moje klejnoty? — zapytała go szydersko.
— Nie śpiesz się — rzekł ksiądz. — Zamiast myśleć o tem, pomódl się, pomódl, wezwij w pomoc Ducha świętego, a nie puszczaj sobie cugli tak bardzo. Niewieście to nie przystało.
— Ojcze mój — całując go w rękę odezwała się Bietka. — Byłam sierotą, sama musiałam myśleć o sobie, dlatego dziś wydaję się wam zuchwałą. Gdybym mniej odwagi miała, kto wie, coby dziś już działo się ze mną.
Ksiądz nad głową jej krzyżyk zakreślił.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.