Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

tam się gdzieś schronić, nie było można, bo o trzy kroki nic dostrzedz nie mogło oko.
Konie zmęczone z dosyć ciężkiemi saniami zapadły w kupę śniegu, noc nadchodziła i położenie stało się rozpaczliwem. Woźnica stracił głowę, a Rebiszowa, bojaźliwa, trwożna więcej o dzieci niż o siebie, płakała, krzyczała i coraz co innego rozkazywała. Ruszyć się z miejsca było niepodobna, a śnieg gęsty coraz jeszcze przysypywał więcej sanie i konie. Woźnicy przyszło w dodatku na pamięć, że to była właśnie pora, gdy wilcy się stadami włóczyć zwykli i wygłodzone napadać na ludzi. Tuż gdzieś niedaleko, oczom teraz zakryty był las.
Nawet odważna Bietka zamilkła, widząc rzeczywiście położenie straszliwem. Na wypadek napaści wilków żadnej broni z sobą nie miał woźnica. Jedyną nadzieją coraz głębiej zasypywanych śniegiem było, że Pan Bóg jakimś cudem sprowadzi im kogoś na pomoc. Noc przebyć w zaspie śnieżnej tem trudniej było, że i mróz wzmagał się coraz silniejszy.
Woźnica próbował hukać, składając ręce i dobywając głosu, lecz wicher szalony o kilka kroków nic słyszeć nie dawał.
Płacz i rozpacz nieszczęśliwej Rebiszowej, tulącej dzieci do siebie, nawpół obłąkanej, przejmował Bietkę, której także życia żal było. Śmierć zdawała się nieuniknioną. Wkrótce ani koni, ani