Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

— Baczność, boćwino, a nie, to ci z przed nosa porwą twoją Bietkę, ani się postrzeżesz.
— Kto? kto? — krzyknął Nietyksza.
— Nie jedenby rad, ale jeden może tylko łotr się na to gotów ośmielić — odparł przyjaciel — to ten bestya Nesteracki, Benedyk, który oddawna ostrzy zęby na nią, ale teraz już tak coś przebąkuje, jakby zamyślał raptu dokazać i gwałtem ją ztąd pochwycić. A niegłupi jest, bo z powodu przybycia królowej u nas wszystko w zamięszaniu, nieład, rwetes, ani się spostrzegą jak jej zabraknie, a Amanda postara się oto, aby pogoni za nią nie słano, bo dawnoby się jej pozbyć gotowa.
— A zkądże wnosisz, że ten łotr Benedyk co podobnego zamierzać może?
— Bo się ciągle, niby żartami, dopytuje wszystkich o to, coby to było, gdyby się co podobnego przygodziło.
— Coby było? — zamruczał Nietyksza, któremu krew do głowy uderzyła. — Coby było! Możecie mu powiedzieć, że niezawodnieby łba zbył z karku, do czego ja sam gotówem się ofiarować, choć oprawcą nie jestem.
Z niezmiernym niepokojem począł się tedy rozpytywać, badać Nietyksza i nietylko tego jednego, który go przestrzegł, ale innych też rozpytując przekonał się, że istotnie Benedyk się odzywał z czemś podobnem.