— Słuchaj, Jerema — rzekł pasa poprawując — dawaj bumahy, ja z niemi tej godziny jechać muszę.
— A ja? — zapytał Płaza.
Zamyślił się kozak.
— Zostań tu — rzekł — mnie się widzi, że trzeba będzie znowu posyłać do Warszawy.
Nie dokończył jeszcze gdy trzech kozaków, ludzi ogromnego wzrostu i dumnej postawy, wtargnęli do izby z takiemi ruchy i obejściem się, jakby tu rozkazywać przychodzili. Wszyscy na widok ich przybrali oblicza pokorniejsze.
Ogromnym głosem jeden z nich wkoło się ozierając huknął: Sława Bohu! Odpowiedziano mu jednym jakby głosem. Stareńko się zbliżył do przybyłych.
— A ot — rzekł — Jerema, ja już chciałem listy mu wziąć i jechać do was.
— Listy — podchwycił drugi — a nu! czas było, aby odpisali. Dawaj je.
Płaza już chustę dobywał.
— A gdzie ten diaczek, pisarz niezdara, pewnie śpi pijany — huknął jeden i oglądając się postrzegł głowę na stole leżącą, w którą pięścią uderzył, budząc diaczka.
Ten przerażony oczy przecierał.
Trzej, widocznie starszyzna, obejrzeli się po gospodzie; jeden z nich popatrzył na Marfę, która mu na drzwi małe wskazała.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom III.djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.