Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom III.djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy oni trzej, diaczka i Płazę prowadząc za sobą, przez nizkie te wnijście, którego drzwi trudno było otworzyć, wcisnęli się do alkierza Marfy. Spory był, ciemny jak sama gospoda, a czuć w nim się dawała przejmująca woń kapusty, której kadź stała w kącie. Była to razem śpiżarnia i sypialnia gospodyni. Na półkach faseczki, garnki, flaszki, po kątach beczki i nasypki, na deskach chleb i obwarzanki. Nieład i brud były odrażające.
Na nizkiej ławeczce naprzeciw okienka w grubej koszulinie, bosa, z włosami dawno nieczesanemi, blada, ale w oczach mająca dziki jakiś rozum zwierzęcia, siedziała dziewczynka lat może dwunastu i czesała kłaki. Na widok wchodzących rzuciła się z siedzenia ku drzwiom i znikła.
Kozacy podeszli ku oknu, kazano diaczkowi, ledwie rozbudzonemu i jeszcze może niezupełnie otrzeźwionemu, listy czytać. Stanął z nimi pod oknem, wlepił w nie oczy blachmalem zaszłe i naprzód sam je starał się wydecyfrować.
Płaza przyzostał dalej ku progowi. Trzej panowie starszyna naradzali się pocichu.
Jeden z nich począł potem pytania rzucać Płazie. Z głośni tonu widać było taką pewność siebie, jakby do odpowiedzi z Warszawy niezbyt wielką przywiązywano wagę.
Diaczek nakoniec jąkać począł owo pismo od kanclerza.