Nietyksza wprost spytał Bietki.
— Mów co ja mam czynić! Matka nie rozkazuje, nie gniewa się, ale płacze, a mnie te łzy jak krople ukropu na serce padają. Co mam począć?
Namyśliło się chwilę dziewczę, pierścionek zaręczyn obracając na palcu, jakby go mu zwrócić chciało. Nietyksza odgadł tę myśl i zakrzyknął.
— Choćbym jechał, jam tak jak był zostanę wasz, królowo moja, a pierścienia ani oddam, ani wezmę.
Ale matka...
— Jedź — rzekła Bieta. — Wprzódy ona do ciebie, niżeli ja miała prawa. Jedź, ja będę czekała, aż mi pierścień odeślesz.
Pożegnali się łzami, przysięgami, a Nietyksza odszedł choć smutny, jakoś na sercu swobodniejszy.
Doba upłynęła. Giedyminówna przyszła do dworku. Spojrzała na syna.
— Jadę z tobą, matusiu — rzekł — a żebyście znali ją, powiem, ona mi z wami jechać kazała.
— Ma rozum — odparła zimno Gedyminówna, — ale mnie przez to sobie nie zjedna, bo mnie w synowej nie jednego rozumu potrzeba.
Tegoż dnia poszedł dworzanin dziękować księciu za łaski jego i pożegnać się z nim. Kanclerz go przyjął miłościwie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom III.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.