Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Poezye tom 1.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
VI.
CHWILA.

Lecz tegoż dnia, nim nocne czas miało zajść zorze,
Mąż jej smiertelną chorobą dotknięty,
Zmienił na trumnę bolesci swych łoże,
I sto mszy z stu świecami zyskał patron święty.
Płakać było, czy niebu nieść niemiłe dzięki,
Niebu które tak prędko życzeń wysłuchało,
I tknięciem niewidzialnej Briareja ręki,
Przeszkody szczęścia złamało?
Chociaż szatą żałoby śnieżne kryła łono,
Łez, boleści, pod czarną nie było zasłoną,
A w modłach przerywanych udanemi jęki,
Nie było próźb za duszę — ale za śmierć dzięki.
Bo odtąd któż jéj kochać Franczeska zabroni?
Kto każe kryć roskosze tajemnicy cieniem,
I mieszać każdą roskosz z bojaźnią i drżeniem?
Odtąd, miłość ukryta szczęście swe odsłoni,
Ona, będzie nim chlubna, wszędzie, w każdéj chwili,
Spojrzą wszyscy i wszyscy będą zazdrościli.
Odtąd, oboje razem pójdą aż do zgonu!
Jak marzyła szczęśliwa i z jéj marzeń tronu,
Żadne myśli przeczucia niemogły ją strącić,
Stanąć pomiędzy niemi i przyszłość zamącić.