I brzęknął zbroją, a na hełmie kita
Pływała groźna, gdy potrząsał głową.
— Daszko, chodź prędzéj, bo na wschodzie świta,
Koń niecierpliwy uderza podkową,
Nuż kto wśród nocnéj ciszy
Konia lub nas usłyszy?
A Daszka stała jeszcze schylona i blada.
— Od ojca, od mych braci mamże iść daleko.
Ty mnie w drodze porzucisz za górą, za rzeką.
— Niewierzysz mi? nie wierzysz? Krzyżak odpowiada.
Jabym ciebie miał rzucić kiedy między wrogi
Skradałem się po ciebie pod Litwinów progi?
Chodź Daszko, ojciec stary umrzeć i bez ciebie,
Bracia twoi po tobie pewnie niezapłaczą!
Prędzéj chodź, prędzéj, ranek na niebie,
Zginę, gdy mnie zobaczą!
Mamże wracać sam jeden, drogę maczać łzami,
Albo zginąć dla ciebie między Litwinami,
Chodź! — Już szła Daszka milcząca, wstydliwa,
Ledwie ją Krzyżak uczuł na żelazném ręku,
Chwycił, uścisnął, jak piórko porywa,
Niesie i na koń sadza pomaleńku,
I sam usiadłszy spina go ostrogą,
Koń, Krzyżak, Daszka polecieli drogą.