Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Poezye tom 1.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

I patrzał gniewny, jak przy słońca zgonie,
Blask jego pożyczany, w blasku ojca tonie.
Niebo wieczorne nademną,
Skryte w białe obsłony,
Złocone z jednéj strony,
A z drugiéj w szatę uwinione ciemną,

Daléj na niebios czele,
Błyszczy gwiazd wiele — wiele,
Mży, mruga, spada, leci,
Niknie, rodzi się, ginie,
Znów chwilkę świeci,
Potém w nieba równinie,
Rozpływa się i ginie.
Żeby znów błysnąć za chwilę,
Rzekłbyś ujrzawszy gwiazd tyle,
Że niebo na tę noc całą,
W złotą się siatkę ubrało.

Przedemną gwiazd jeszcze nie ma,
Śpią na błękitnéj pościeli.
Lecz ich ludzkiemi oczyma,
Żaden człowiek nie ustrzeli.
Tylko jedna błyszczy jasno,
Słońca się blasku nie boi,
Jéj wdzięki przy nim nie gasną,