Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

ręce narzekając na te nieuchronne a nieustanne wojny.
— Nie będzie temu końca, — mawiał, — aż jednego pana dostaną te ziemie, a nas drobnych los albo wymorzy lub wyżenie. Sami się my wypleniamy i niszczym ten kraj, który Bóg opiece naszej poruczył.
Ale daremne to były narzekania, gdyż zamiast jednoczyć się, dzieliły się ziemie polskie na coraz drobniejsze cząstki. Mazowieccy się rozłamywali. Ślązcy rozradzali jak mrowie, Kraków z Sandomierzem szedł osobno. Poznań z Gnieznem stały same przez się. Im więcej przybywało dzieci, tem rosło więcej chciwych władzy nieprzyjaciół. Brat bratu, synowiec stryjowi wydzierał, nie rzadko syn powstawał na ojca. Niektórzy sami ku obronie i napaści nie mając siły, przyzywali Prusaków i Litwę. Siedzieli już na karku Mazowsza i Pomorza niemieccy panowie Krzyżowi; prawem i bezprawiem zawojowując ziemie.
Czasy były zaprawdę ciężkie. Nikt nikomu nie wierzył. Straszno było pojechać zaproszonemu w gościnę aby, jak to się nieraz trafiło, nie zostać schwyconym, więzionym w klatce i zmuszonym oddawać powiaty za życie. Wyruszyć do odleglejszego kościoła bał się każdy bez silnego orszaku, bo i tam u ołtarza mógł nań czyhać brat, swat albo jaki pokrewny.