Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

— A co? trupa mu do łoża przywieźli! — zawrzała Mina z pogardą. — Krwi w niej nie ma! Jechała jak płótno blada... A ja! obie do niej wyciągnęłam pięści, widziała i krzyknęłam — Przeklęta! słyszała... Zachwiała się na koniu, o mało nie padła... Cha! cha!
Rozśmiała się Mina.
Krywicha przerażona załamała ręce, niemki już w oknie nie było.
Na zamku sadzano Lukierdę przy księciu mężu i Bolesław stary gospodarzył, rad i wesół jak rzadko go kto widział, ściskając synowca co chwila.
Nie w smak mu szło, iż nowożeniec wyglądał jakby mu źle było na świecie. Słowa z niego dobyć nie mógł, patrzał w oczy, gniewał się. Młoda żona przecie na podziw piękną była, czegóż mógł pragnąć więcej?
Siedzieli u stołu długo, potem obyczajem niemieckim pląsy się rozpoczęły, ale Lukierda ledwie opierając się, raz do nich wyciągnąć dała...
Przeszła jak cień, chwiejąc się... Skarżyła się na znużenie podróżą i wymknęła do komnat swoich, w których progu czekała na nią niespokojna stara piastunka Orcha. Tej od wyjazdu ze Szczecina oczy od łez nie osychały.
Orcha kochała swą panią jak dziecię, wykołysała ją na rękach, wszystkich pieśni uczyła...
Ujrzawszy bladą, słaniającą się, upadającą