Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

pod ciężarem sukien swych, łańcuchów i złotych brzemion, pochwyciła ją silnemi rękami i gwałtownie zatrzasnęła drzwi, aby dziecię jej mogło odpocząć same... z nią tylko. Lukierda obejrzała się po izbach. Wszystko tu obce jej było. Wspaniałe stoły i strojne, ale to w co je przybrano, spuścizna po Przemka matce, wiało zbutwieniem i stęchlizną. Powietrze jakieś trupie czuć było w komnatach, które długo stały puste i zamknięte.
Nie były to jej wesołe izdebki na zamku w Szczecinie, z których na rozlane szeroko do koła wody patrzała i na łąki zielone.
Z okien widać było wały wysokie, mury szare, jakby ściany więzienne.
Zakryła oczy Lukierda i rozpłakała się, Orcha ją objęła rękami i przytuliła do siebie...
W niemym uścisku pozostały tak chwilę, a stara piastunka czując omdlewającą panią, poczęła z niej żywo zdejmować, zrywać, zrzucać łańcuchy, kolce, pas i suknie, co ją swym ciężarem przygniatały.
— Uspokój się, gołąbko moja! — Uspokój! Zamknęłam ja drzwi, nie wpuścimy nikogo!
— A! jaki to zamek straszny! jak grób! — wyjąknęła Lukierda.
Orcha pewnie myślała toż samo, ale się słowem nie odezwała, nie chciała dodawać jej bolu.
Spiesznie posadziwszy na łożu rozdziewała swą księżnę, gdy do drugich drzwi gwałtownie dobijać się zaczęto.