Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

się, kręcąc i popychając po sypialni. Ażeby coś robić i niby służyć do czegoś nalewały wodę w misy, przenosiły dzbany, targały opony, zasuwały i odsuwały okna, nie mogąc szyderskich utulić śmiechów.
Nie wdając się już w spory z niemi, Orcha dawała im czynić co chciały, sama zasiadła przy dziecku swem, postanowiwszy nie opuszczać go, choćby się bronić przyszło siłą. Ręką konwulsyjnie zaciśniętą trzymała ją za szatę Lukierda.
Bertocha snuła się do koła, zachodziła ze wszystkich stron, zagadywała napróżno, w końcu gniewna a uparta siadła na ławie, dziewczętom rozkazawszy aby do drugiej izby odeszły.
Ze znużenia i płaczu usnęłaby była może Lukierda, bo już i noc nadeszła, ale krzyki na zamku i groźna, nasępiona twarz Bertochy, której oczy ciągle spotykała wymierzone ku sobie — zasnąć jej nie dozwalały.
Orcha, objąwszy rękami kołysała ją jak dziecię, pół głosem nucąc pieśń od kolebki znaną — tę, którą ją usypiała maleńką. Zamknąwszy oczy biedne dziecko mogło się jeszcze sądzić na zamku dziadowskim — swobodną.
Sprzykrzyło się w końcu siedzieć tak niemej Bertosze, zżymnęła ramionami, zamruczała jakby przekleństwem i wyszła.
Lukierda otworzyła oczy! A! znowu były same. Siadła na łożu, włosy jej rozpuszczone okry-