Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

wały ramiona, musiała ręką odgarnąć je z czoła, aby oczyma rzucić po swem więzieniu.
W izbie było ciemno, jedna lampka u obrazu N. Panny zapalona przez Bertochę, płonęła małem światełkiem pomrugując. Na ścianach i stołach wielkiej komnaty, tu i ówdzie we złocie i kamieniach światełko to odbijało się jakby oczki stworzeń jakichś szpiegujących młodą panią.
Po kątach grube zalegały ciemności pełne widm strasznych...
Poruszające się zasłony, migające światło, łudziły niby życiem tam gdzie go nie było.
Dreszcz przechodził nieszczęśliwą wygnankę, chwyciła za szyję Orchę i płacząc szeptać poczęła.
— Moja ty, moja! a! jak tu obco i straszno! Jak ja tu żyć potrafię! Nie opuszczaj mnie choć ty jedna... Niemam nikogo! Te straszne sługi, napadły mnie jak zbóje. Słyszałaś ich śmiechy? Ta Starsza, jakie ona ma oczy! Ukąsiła mnie wzrokiem.
— Gołąbko moja! — tuląc ją i oglądając się aby z ciemności ktoś nie podsłuchiwał, szeptała Orcha. — Uspokój się! Takie przeznaczenie nasze. Pamiętasz pieśni dziewczęce, one to prorokowały: na obce pójść ręce i słuchać pana obcego! Los to każdej dziewczyny i biednej i możnej. Przywykniemy do tego! Pan twój dobrym będzie i kochać cię musi. Uśmiechniesz mu się i zrobisz