bodaj za Szczodrego. Od niego poszło nieszczęście pierwsze gdyśmy koronę utracili, a od Krzywousta co państwo na małe działy pokrajał...
Da Bóg, trzeba do pierwszego powrócić!!
— Tak ci jest pewnie, miłościwy książe — odezwał się rzeźko Swinka[1] — święte słowa wasze. Niech tylko jeden kilka dzielnic zagarnie, reszta się do niego przyłączy... Królem go zaraz ukoronujemy.
Przemko uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Dobra to rzecz pomyśleć — rzekł — ale dokonać inaczej jak przez krew nie można, a krew i koronie błogosławieństwa nie przynosi.
— Gdy Bóg zechce a zrządzi, i bez krwi się obejść może — dorzucił Swinka. — Ot, miłość wasza macie już Polskę większą, Bóg da weźmiecie co z Pomorza...
— Da mu Mszczuj pewnie dziedziczyć po sobie — przerwał Bolesław żywo — a ja mu Kaliskie zostawię...
— Kraków i Sandomierz też bezpańskie pono zostaną — mówił Swinka[1] dalej — bo się o nie wielu chyba dobijać będzie po bezdzietnych...
Łatwo przyjdzie ich dostać, a tak naszemu Panu, jak nic, może przyjść królestwo do rąk i korona na skronie...
A! — zawołał rozochocony Swinka — zaraz go w Gnieźnie ukoronujemy. Chowają tam w skarbcu