brzmiałą wyciągnął doń Łysy, ścisnęli ręce i tak się rozstali.
W podworcu ludzie i konie już stały. Przemkowi, gdy swoich zobaczył tak nędznych, poranionych, odartych, łza się zakręciła w oku.
Skinął na nich, nie przemówili nawet do siebie.[1] bo dokoła ćma ciurów obiegła ich, przedrwiewając z tego orszaku tak nędznego.
Co konie starczyły, pospieszył Przemko z Lignickiego zamku, a gdy od wrót odjechali dalej w pole, dopiero swobodniej odetchnął, obejrzał się za siebie, a z oblicza mu znać było, że o zemście myślał.
Dniem i nocą przerzynając się przez kraj w większej części spustoszony, spieszył książe do Poznania, gdzie się go wcale nie spodziewano jeszcze.
Wojewoda i starszyzna więcej rachowali na kaliskiego księcia niż na inne środki oswobodzenia i zdumienie było wielkie, gdy się jednego ranka Przemko u wrót ukazał.
Po zamku rozległo się wołanie, wybiegli kto żył.
Mina, która wyzwoliła swego pana, jechała obok niego, kryć się nie myśląc. W jednej chwili podwórca się niewiastami, czeladzią, ludem napełniły.
Orcha dała znać Lukierdzie, która pod wrażeniem jakiemś jej samej nie zrozumiałem, wybiegła też na męża spotkanie.
- ↑ Błąd w druku; powinien być - (,) przecinek.