Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Dnia tego modlitwa trwała może dłużej niż innych, noc już była, gdy Lukierda wstała i zdziwiona postrzegła, że piastunki jeszcze nie było. Godzina, o której wracała przeszła dawno, księżna niespokojna wychyliła się na podsienia.
Tu gromadka niewiast stała około Bertochy, jakby na coś oczekiwała. Lukierda nie rada odzywać się do nich, nie zapytawszy o nic, drzwi zamknęła, czekała.
Orchy nie było. Noc już była późna. Weszła nareście Bertocha z miną zuchwałą, nadętą.
— Cóż to pani do snu nie idzie? — zapytała.
— Orchy nie ma — drżącym głosem odpowiedziała Lukierda.
— Albo to bez niej posługi brak! Ona przecież nie jedna! — burknęła niemka.
— A gdzież ona jest?
— Albo ja za nią chodzę? czy ja wiem? Ona mnie ja się jej nie pytam...
Obawa coraz rosła większa. Zapłakana, łamiąc ręce, zbliżyła się księżna do swej nieprzyjaciółki.
— Na miłość Chrystusa Pana! Każcie jej poszukać! Co się z biedną moją stało? — rzekła płacząc.
— Gdzie się ludzie mają za nią po nocy rozbijać — zawołała Bertocha.. Cóż to? Na zamku ją przecież nie zabito, a starej nikt nie porwał.. Legła gdzie pijana i śpi...