dlitwy, podano[1] na twarz i nabożeństwo niemal do nocy się przeciągnęło.
Wieczorne jadło przysłano gościom do dworku, a było tak chude i biedne, jak ranne, tylko mniej niż pierwszym razem... Zaręba do innego stołu nawykły, bo jadał i pił dużo, posmutniał.
— Jeśli ci tu życie smakuje — odezwał się ocierając usta — siedź sobie, a ja, jutro w świat, nie wytrwam.
— Przecie wiesz, że razem być musiemy — rzekł Nałęcz. — Jutro pójdziemy innego kąta szukać, a pogoń nas może minie.
Pokładli się spać głodni.
Pawłek, który był wyszedł pode dwór raz jeszcze, aby się z Włodkiem rozmówić, dowiedział się od czeladzi, że to była godzina biczowania. Chłostę zdala nawet posłyszawszy, prędko do dworku powrócił.
Rano trąbka nader wesoło grająca u wrót, zbudziła ich obu.
Porwali się na nogi prawie przestraszeni, nie mogąc zrozumieć, kto w tym smutnym dworze tak się śmiał odzywać wesoło.
We wrotach stał konny ze psy i kilku ludźmi, śmiało jak do domu wtargnąwszy. — Młody był, przystojny mężczyzna. Ten na mnicha wcale nie wyglądał i twarz miał wesołą, a na tutejsze prawo domowe mało baczyć się zdawał.
Domyślili się łatwo, że syn być musiał starszy
- ↑ Błąd w druku; powinno być – padano.