i ksiądz Wincenty namyślał się co pocznie z sobą, bo tu dlań miejsca już nie było, a i dla samych przejezdnych skąpo być musiało, bo się do sąsiednich chat wpraszali.
Stanął więc z wozem swym i czeladzią rozglądając się po wiosce, gdzieby i on mógł głowę przytulić.
W tem wychodzący z plebanii dworzanie księdza na drodze zobaczywszy z wozem, kłaniać mu się poczęli wymijając go, a jeden zapytał zkąd by jechał. Więc też kanclerz zagadnął.
— A wy zkąd?
— My! ojcze! z dalekiej bardzo strony, z długiej drogi, — rzekł śmiejąc się dworzanin. — Wracamy z Rzymu...
— Jako, z Rzymu? — zawołał ks. Wincenty poruszony tem niemało, — a z kimże to jedziecie? komu towarzyszycie?
Stojący przy wozie, minę miał figlarną.
— Z kim! — odparł — a toć z przyszłym przez Ojca Świętego naznaczonym na Arcybiskupstwo Gnieźnieńskie nominatem..., bo Włościbora tam nie chcieli.
Ks. Wincenty aż się przeżegnał.
Podróż więc przez niego przedsięwzięta nie potrzebną już była. Ze trwogą począł pytać.
Któż mianowany? Włoch czy Francuz?
Pewien bowiem był, iż obcy być musi, a gorzko mu się bardzo stało na duszy.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.