— Ani Włoch, ani Francuz, ani żaden obcy, nasz własny rodzic — tylko, że jeszcze duchownych święceń nie ma.. pan nasz Jakób Świnka.
Oniemiał kanclerz z podziwu, i ręce załamał.
— Jakże to może być! — wołał.
— Dla czegoż by być niemiało, — prawił gadatliwy dworzanin. — Wola Ojca Świętego wszystko może.
Z naszym panem niegdy przyjaciołmi byli, towarzyszami. Ojciec Św. go uprosił, zaklął i nakłonił siłą prawie, aby suknię duchowną wdział i to dostojeństwo przyjął.
— Juści wy, — przerwał kanclerz, — nie żartowalibyście sobie ze mnie?
— Nie śmielibyśmy z osoby duchownej — rzekł dworzanin. — Bóg niech uchowa! Święta prawda jest, co mówię. Jedziemy wprost z listy rzymskiemi, aby naszego pana wyświęcili Biskupi.
Kanclerz znał niegdyś Świnkę świeckim człowiekiem, więcej może przez drugich niż przez się.
Wiedział, że rozumny był, nauki miłujący, ale pamiętał go młodszym, rycerskiego usposobienia, do stanu duchownego wcale nie skłonnym. Nie wiedział smucić się czy cieszyć. Rażony był.
Bądź co bądź, podróż w którą się wybrał była skończoną, pozostawało mu albo do Poznania zawrócić, lub wysiadłszy z wozu, iść na plebanję i pierwszemu nominata pozdrowić, a ujrzeć na oczy, co się w nim kościołowi obiecywało.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.