Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

W niepewności tej stał jeszcze ks. Wincenty z wozem i ludźmi, gdy spojrzawszy na plebanję, poczuł jakby głos wewnętrzny mówiący mu, iż tam był iść powinien.
— Niechże onego wybrańca Bożego pozdrowię pierwszy — rzekł w duchu — boć co się stało, odstać się już nie może. — Rzym rzekł. —
— Zostawiwszy wóz swój i czeladź z klerykiem, który mu towarzyszył, ks. Wincenty zsiadł, ociągnął suknię i przeżegnawszy się do plebanii zwolna podążył. Dworek był niewielki, ciasnota w nim, do środka dostać nie łatwo.
Obozem wówczas jeszcze niemal cała Polska stała i długo jeszcze potem. Wytwornych i obszernych budowli próżno w niej szukać było. Plebanje i dwory większej części ziemian, rozszerzonemi tylko chatami zwać się mogły. Częste pożary, napady nieprzyjaciół, którzy niszczyli wszystko, nie dopuszczały na długie rachować lata, trwale i wygodnie się mieścić.
I ten też domek proboszczowski przy drewnianym jak on wiejskim kościołku, bardzo był szczupły i skromny. Składał się on z dużej sieni, z dwóch izb i komory po jednej stronie, po drugiej z izb dla klechów i gospodarskich, kilkunastu ludzi, z czeladzią miejscową wypełniali już prawie wszystkie kąty. A gdy ks. Wincenty wszedł do sieni, w której dwór nominata przy