Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

ka, nawykły czytać z ludzkich twarzy, co się w ich duszy działo — nie mógł się wstrzymać od zapytania.
— Cóż się to wam w drodze nadarzyło, że tak nie swoi wyglądacie?
W istocie oba młodzi, dyszeli, rzucali się, patrzyli, jakby na pół przytomność postradali.
Jeden zwłaszcza, którego towarzysz hamować się starał, zdał się rozpaczającym.
— A! w drodze, — zawołał głosem namiętnym odpowiadając Nominatowi — w drodze nic się nam nie stało, ale od rana niesiem się z tem nieszczęściem, z tą zbrodnią, która najobojętniejszego do wściekłości by pobudziła!
— Cóż to jest? — podchwycił kanclerz.
— Chrześcjanin do wściekłości nigdy się nie powinien dopuszczać, — dodał Świnka.
— Jakto? — wybuchnął przybyły, — miał by patrzeć obojętnie, gdy się takie zbrodnie dzieją? gdy niewinni cierpią męczeństwo? Dusza musi poruszyć się i wołać o pomstę do Boga.
I ręce podniósłszy do góry młody przybysz, jakby go ani przytomność obcych, ani dostojeństwo ich nie zdołało pohamować — począł głos podnosząc wyrzekać.
— Nie żyć już na tej ziemi! nie patrzeć na taką szkaradę! Lepiej do obcych, na pustynię!
— Na Boga! upamiętajcież się! — przerwał