Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/046

Ta strona została uwierzytelniona.

Świnka, uspokójcie... Kto wy jesteście! o czem mówicie? Twarz wasza zda mi znajomą!
— Ja też Miłość Waszą widziałem przed laty — odparł przybyły, zawsze tym samym namiętnym i przerywanym głosem. Byłem niegdyś na dworze tego pana, który się stał niegodnym imienia chrześcjańskiego książęcia. — Jestem Michno Zaręba. Porzuciłem księcia Przemysława, nie mogąc patrzeć na jego obchodzenie się bezduszne z księżną — porzuciłem go, a teraz, teraz po świecie szukać będę dla niej mścicieli! Nie godzien jest siedzieć na tej stolicy i żeby go ziemia nosiła.
— Człecze szalony! śmiesz to mówić przede mną? — przerwał mu Świnka z oburzeniem. — Gdybym świeckim był jeszcze, skarcił bym cię za to, bo szanuję pana tego.
— Szanujecie go, bo nieznacie jak ja! — krzyknął Zaręba. — Nie byliście w kraju, nie wiecie na co pozwalał, co się działo! Was to nie doszło, na co my oczymaśmy własnemi patrzyli.
— Nie sądź, abyś sądzonym nie był — podchwycił kanclerz. — Człecze! upamiętaj się!
— Ja chcę być sądzonym! — odparł Zaręba. — Nie mam na sobie nieszczęścia niczyjego, ani łez krwawych... Gdybym mógł stanął bym przeciw niemu na sąd Boży!
— Raz jeszcze ostrzegam cię — groźno zawołał Świnka, — powściągnij język swój przedemną