Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

ten mąż, na którego on miłość i poszanowanie chciał zasłużyć, przybywał właśnie w tej chwili, kiedy jego o zbrodnię głos ludu obwiniał.
W czasie ostatnich modlitw, gdy zwłoki pokryte wiekiem miano spuszczać do podziemia, książe postrzegł naprzeciw siebie w stallach tego, który po długim niewidzeniu zjawiał mu się w najcięższej życia godzinie.
Świnka oczyma badającemi, groźnemi niemal, smutnemi razem patrzał na niego. Była w tem wejrzeniu i litość i oburzenie, i wielka wyższość sędziego, który po nad winowajcą stoi.
Przemysław spuścić musiał wzrok, na piersiach jak kamień ciężył mu ból niewysłowiony.
Stał przed tym pasterzem jak obwiniony, który się nigdy nie potrafi oczyścić. On sam mówił się niewinnym, czuł winowajcą. —
Wszelkie usiłowania czynione, aby sprawczynię mordu pochwycić — były bezskuteczne. Pogonie na trop jej wpadły, uszła tam, gdzie pewną bezkarności była, do Margrabiów Brandeburskich, na dwór któregoś z Ottonów, u których powinowatych miała. Tam dosięgnąć ją nie było sposobu.
Wieczorem po pogrzebie, który wspaniałością przeszedł wszystkie, jakie tu ludzie zapamiętali, na zamku dla duchowieństwa zastawioną była stypa, chleb żałobny, którego obyczaj u nas, od czasów pogańskich się utrzymał.
Natłok był wielki, gdyż spodziewano się, że