Przelękły i zdziwiony Sędziwój się rzucił.
— Milczże ty mi ze swoim księciem. Ja was obu znać nie chcę. Jeśli mi dłużej takie pleść będziesz — niecnoty — kto ci ręczy, że chwycić nie każę?
Zaręba się rozśmiał.
— Nie każesz chwycić i nie wydasz! — zawołał. — Ja cię znam. U ciebie to we środku, co u mnie na wierzchu. Nie zmuszam cię do niczego, aleśmy towarzysze starzy, dobrze ci życzę. Trzeba się na dwie strony oglądać. Kto wie co będzie.
— A tyś to się oglądał gdyś w tę kaszę wlazł, w której siedzisz? — odparł Sędziwój.
— Okaże się to później — rzekł Zaręba — teraz mówmy jak na starych towarzyszów przystało, choć ty jesteś Kasztelanem a ja włóczęgą. Mówię ci na prawdę. Ks. Henryk Wrocławski radby się z tobą bliżej poznał. Zjedź kiedy do niego... może się to wam na co przyda...
Sędziwoj[1] rzucił nań oczyma badającemi.
— Ależ — cicho! szepnął zmięszany. Zaręba dał mu znak oczyma.
— Słuchaj — dodał — księciu twojemu nie pomoże nic, musi on paść. Jutro, za rok, dwa, ja niewiem, choćby się i królem ogłosił, nie minie go to. Gdy go ukoronują, czego mu się chce, tem ci prędzej padnie.
Ziemianie wiedzą co król znaczy. Teraz niemi
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.