— Radzę wam, kasztelanie — rzekł odprawując go, — nie mnie obwiniać ale siebie. Strzeżcie się na przyszłość, bym was posądzać i żalu do was mieć, nie znalazł powodu...
Sędziwój dotknięty mocno, wyszedł po tej odprawie — z pragnieniem zemsty w sercu.
Arcybiskup dnia tego wyruszał z Kalisza do Gniezna; Przemysław mu towarzyszył, Biskupi też jechali z niemi lub do stolic swoich, tak że zamek opustoszał znowu...
Nad wieczór Sędziwój który się burzył ciągle, poszedł sam na miasto szukać Zaręby. Miał już postanowienie porozumienia się z nim i książętami Slązkiemi[1]. Przeczuwał, że i on go szukać będzie. Na pół drogi się spotkali.
— Narobiłeś mi zła — krzyknął zoczywszy go Sędziwój rozjątrzony — bodajeś sam go doznał!
Uśmiechnął się Michno.
— Co wam się złem wydaje, na dobre wyjdzie, — rzekł. — Lepiej dla was, gdyście się przekonali, czego się macie po księciu spodziewać.
Łaski jego nie odzyskacie, wiary w was nie ma. Jedźmy do Wrocławia, tam was przyjmą ramiony otwartemi. — Nie będę taił dłużej, mam polecenie tam was ściągnąć.
Krótko się kasztelan namyślał.
— We Wrocławiu i tak być miałem, — odparł udając obojętność. — Nie ma w tem grzechu księciu się pokłonić. Ale — co z tego!
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Ślązkiemi.