Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Tomisław i starszyzna największą trudność mieli Przemysława uratować od niebezpieczeństwa, na jakie się ślepo narażał. Rzucał się w najbardziej zagrożone miejsca, na strzały i pociski, na stosy trupów, które wkrótce całe zaległy podwale.
Niemcy widząc, że nie ujdą z życiem, bronili się rozpaczliwie. Dzień cały bez przerwy ponawiano napady daremne — Tomisław błagał, książe go nie słuchał.
Co było najprzedniejszego rycerstwa, padło w tej walce nierównej z kłodami i kamieniami, nie z ludźmi. Przemysław w potłuczonej zbroi, ranny, rozpaczający, już nocą prawie ledwie się dał odciągnąć od murów. Niemal gwałtem porwano go ztamtąd oznajmując, iż Arcybiskup z Gniezna przybył i w namiocie nań czekał, powołując go do siebie.
Był to jedyny człowiek, którego głosu mógł książe w tym stanie ducha usłuchać. Poległych rycerzy trupy, odparte szturmy — upokorzenie, odejmowały mu przytomność.
Na pół umarły od tego bólu, dał się wieść bezsilny i nieszczęśliwy.
W namiocie oczekiwał nań Świnka.
— Ojcze! — zawołał ujrzawszy go książe. — Pomsta Boża nademną! Kaliski zamek, stryja mojego stolica, którą otrzymałem w spuściźnie, w rękach obcych!! Kalisz! rycerstwo moje najlepsze leży trupem! a ja nie umarłem!