Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Nigdy go jeszcze tak powolnym nie widziano, chociaż powolność ta nie pochodziła z miłości, lecz z jakiejś zabobonnej obawy.
Ryksa była dlań upiorem mścicielem — sama niewiedząc o tem.
Dnia jednego, gdy książe wybrał się na łowy, została sama na zamku.
Czynna i ciekawa, poszła obchodzić zabudowania do koła. Chciała zamczysko tak urządzić, aby jej przypominało ten szwedzki gród, na którym się wychowywała. Biadała nad tem, że tu jezior nie było. Sama jedna z ochmistrznią starą, którą z sobą przywiozła, korzystając z nieobecności męża — poszła szperać po kątach...
W tej przechadzce po pod murami, Ryksa posłyszała głos ludzki, który się zdał wychodzić z pod ziemi. Stanęła.
Niedostrzeżony prawie otwór kratą obwarowany zwrócił ciekawe jej oczy. Pochyliła się nad nim.
Było to okno więzienia. Wewnątrz niego zawodził ktoś głosem żałobliwym, tęsknym a smutnym.
Słów nie rozumiała Ryksa, ale nuta ją poruszyła.. Po chwili, poczęła wołać po niemiecku, dopytując więźnia, kto był i za co siedział.
Nierychło doczekała się odpowiedzi.
— A któż o to pyta?
— Taki, coby mógł poratować może, gdyby było warto...