nie znoszę. Są to ciemności, lubię światło i dzień biały.
Mówcie mi — prawdę.
Przemysławowi gniew naprzód na twarz wybuchnął, chciał srogim być, — uśmierzył się wprędce.
Nie odpowiadając nic zszedł na stronę i nóż, który miał przyczepiony do pasa, rzucił z trzaskiem na ławę.
Ryksa ani ruchu tego, ni milczenia, ni brzęku się nie ulękła.
— Jeśli wy mi nie zechcecie mówić o Lukierdzie — dodała — będę musiała wierzyć ludziom, co mówią...
— Cóż mam ci mówić? co? — wybuchnął książe gwałtownie. — Ludzie obwiniają mnie, plotą baśnie. Jestem niewinny i to tylko powtórzyć mogę. — Jestem niewinny. —
— Lukierda nie zmarła śmiercią swoją, — odparła Ryksa. — Dla czegoż ludzie was obwiniają? Zkąd te baśnie? Co za pieśni o niej nucą?
— Pieśni! głupia ciżba! głupie pieśni! Co znaczą karczemne śpiewy!
Mówiąc Przemysław rzucał się i gniewał. Ryksa przypatrywała mu się, śledząc krok każdy.
— Powiedzcież wy mi prawdę — dodała. — Mieliście jakąś inną miłośnicę, — to wiem. Nie rozumiem — wtrąciła z uśmiechem dumnym, — żeby to ją miało wielce obchodzić! Wy wszyscy macie miłośnice, ale co żona i księżna ma z niemi?
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.