Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

została w tyle, a jeden na koniu wyrwał się przodem i wprost pod sam namiot książęcy podjechał.
Ci, co go choć raz w życiu widzieli, łatwo poznać mogli, bo do pospolitego rycerza wcale nie był podobny, a wśród stu drugiego takiego wyszukać było trudno. Wzrostu bardzo małego, krzepki jednak i silny, koniem władający jakby olbrzymem był, człeczek ten z twarzy marsowato wyglądał, a oczy miał jak dwa węgliki rozpalone.
Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, hełm, wcale były niepoczesne, potłuczone, stare. Mimo to leżało jakoś dobrze i mały pan miał zuchwałą postawę.
Sama twarz za człowieka i za wzrost stała. Oczy bystre, czoło wypukłe, nos rzymski, usta małe, choć nie pięknym, czyniły go takim, że kto nań raz popatrzał, nigdy nie zapomniał tego oblicza.
Ramiona trochę podnosił do góry, jakby się chciał większym uczynić niż był, a był jak na rycerza maleńki bardzo — ale za to ręce jak żelazne koniem miotały, nogi obejmowały go jak kleszcze. Pod nim szkapa była nie zbyt rosła, gruba, mocna, piersista, z grzywą długą, z nóżkami cienkiemi, tak żwawa jak i pan co na niej siedział. Okurzony przybywał, zbryzgany, i jakby z długiej podroży, ale nie zmęczony wcale i twarzy pogodnej, z której życie i męztwo tryskało.