Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie z dobrej woli — jędrnym głosem, żywo odparł Łoktek. — Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie plądrują.. poganie przeklęci. Włóczę się zbierając ludzi! Zasłyszałem, że od Pomorza ciągniecie, zbiegłem aby się pożalić z dolą moją. Mało mi było Czechów, Bóg zesłał Mongołów.. tej naszej biednej ziemi pokoju nigdy.
Weszli pod namiot razem. Twarz Przemysława oblokła się jakby cieniem, dumny trochę i zazdrości nieco czytać z niej było można, miłości mało lub nic. Mały ten człeczek mu zawadzał.
Łoktek jak był z drogi spragniony nie pytając pierwszy kubek nalany schwycił i wypił. Zdjął żelazny hełm ze skroni i czoło z potu począł ocierać. Przemysław patrzał nań posępnie.
Ten już w namiocie jak u siebie w domu gospodarzył, ławkę pod siebie podsunął, uczepił się na niej jak na koniu, do chleba sięgnął i kawał go siebie ukroił.
Książe skinął, aby strawę jaką przyniesiono.
— Srogoż tam pustoszą Tatarowie? — spytał.
— Wedle obyczaju swego! palą i niszczą a młodzież gnają kupami. Gdyby mi gdzie Czechów pochwycili i potłukli.. ale.. nie! Ci w Krakowskie ujdą, a dzicz ta gonić za niemi nie będzie!
O! Sandomierz! Sandomierz biedne miasto — tego nigdy nie miną! A co wsi poszło w perzynę!
Podniósł twarz, na której gniew się napiętnował straszny.