— Tak — rzekł. — Syna dotąd nie dał mi Bóg! Córka jedna... Od lat siedmiu nie mam potomstwa...
Na tem przerwała się rozmowa, oczyma się tylko mierzyli, sparty na ręku Łoktek dumał.
— Próżnom więc za wami gonił — rzekł jakby sam do siebie. — Wiem już, że ludzi mi nie dacie.
Pójdę ich zbierać po jednemu!
Ciężkie to życie, alem ja jak wy, do pieszczonego nie nawykł, spoczynku nie lubię, znoszę jak prosty chłop, głód, chłód, trud, wszystko byle na swem postawić. Mnie gdyby z miękkiem łożem w kobiercami wysłanej komnacie, choćby z najpiękniejszą dziewką zamknięto, na dłużej jak na dobę, pzez[1] dach bym się wydarł, takby mi próżnica prędko zmierzła!
I śmiał się swawolnie.
— Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyną hożą choćby jak Mszczujowa z klasztoru wziętą — a na długo przy kądzieli nawet i podwice gnuśnieć bym nie mógł. Ruszać się bo muszę!
Na wspomnienie to swawolne, Przemysław się namarszczył. — Od śmierci Lukierdy, od małżeństwa z Ryksą, na żadną niewiastę spojrzeć się nie ważył. Rozmowa w tem przykrą mu była. Rozwiązły podówczas Łoktek, chmurę tę na twarzy księcia zrozumiał i zamilkł.
— Tyś się widzę — dorzucił poczekawszy — cnotliwym bardzo stał i Pudyka chcesz naśla-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – przez.