do siebie i oglądając do koła. Unikali by i oni może od siebie, gdyby gdzieindziej którego z nich przyjęto.
— A co? — mruknął Zebro, — dla nas tu już ani ławy, ni chleba nie ma?
— Próżnośmy się tu wlekli, — odparł Niechluj w boki się biorąc. Chciałem okazać, żem panu wierny, ale wierności mej nie radzi tu.
— Ani mojemu pokłonowi — rzekł Zebro. — Gdym się nowemu królowi chciał do kolan zniżyć, odwrócił oczy, dobrze że nie kopnął nogą.
Zeszli nieco na bok.
— U mojego woza — począł Zebro, — znajdzie się chleb, mięso i beczułka... Co się mamy dobijać gdzie odpychają?
— Mnie się zda aby wozy zaprzęgać i do domu — odpowiedział Niechluj. — Lepszego się nie doczekamy, a i gorsze może być.
Stali jednak i przypatrywali się. Z wielkiej ludzi gromady tak wyłączonym być — nikomu nie miło, starym nie nawykłym do tego, tem boleśniej. Obu serce krwią nabiegało.
— Nie winniśmy nic! do dzisiaj wiernym mu byłem sługą, — mówił Zebro, — ale z winowajcami jedno zawołanie mamy!
— Ja też — rzekł Niechluj — dziś mu się kłaniałem jeszcze, jutro gdy się żółć poruszy.. nie ręczę.
— Mam być karan — począł Zebro — niech
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.