wiem, za co. Zemście dogodzę bratanka mojego ścięto.
— I mego stryjecznego — mruknął Niechluj.
— Chodźmyż ztąd! — dokończył Zebro.
Ruszyli ledwie z miejsca, gdy przechadzający się z łańcuchem i krzyżem na szyi ks. Teodoryk, jakby ich szukał, zbliżył się i pozdrowił. Przyjęli go chłodno.
— Czemu nie siadacie z drugiemi? — spytał.
Odpowiedzi na to nie było, spojrzeli nań i oczy pospuszczali.
— Jeśli sumienie czyste, co ród znaczy? — dodał ksiądz. — Dziś dzień wesoły dla wszystkich, chodźcie ze mną, miejsce znajdziemy.
Dosyć opornie, nieśmiejąc mu się sprzeciwiać, Zebro i Niechluj szli za nim powoli. Lecz gdziekolwiek miejsca dla nich napatrzył, gdy się obejrzano, ściskali się biesiadnicy i — ławy nie stało.
Szedł z niemi aż do duchowieństwa ks. Teodoryk, aby tu między swemi ich posadzić. Tu już wyłączeni zbyt się czując na widoku, jakby ich palcami ukazywano, podziękowali orędownikowi swemu, weszli między czeladzie i pospieszyli do wozów i koni.
Zebro u wozu suknie z siebie świąteczne bogate, ściągać kazał, zbroję wdział, konia wziął, a gdy Nałęcz toż uczynił, porozumiawszy się z sobą, z niewielkim pocztem w lasy ujechali.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.