Gdy się opowiedzieli, rad bardzo, naprzeciw pospieszył do progu.
Konie powiódł niemowa do stajni, a oni szli do chaty, w której świeciło, i gdzie Michno w łosiowym kaftanie i spodniach czekał na nich.
— Czyście się zabłąkali? — zawołał. — Dziś nikogom się nie spodziewał, co najprędzej jutro, wszyscy ciekawi pojechali onego nowego króla oglądać!
— My też ztamtąd wracamy — rzekł krótko Zebro.
To mówiąc przez otwarte drzwi do izby weszli jak loch nizkiej, ale bardzo przestronnej.
Zaręba zmuszony często tu przebywać, przystroił ją jak umiał najlepiej, wojłokami powyścielał, skórami wyłożył, zbrojami obwiesił i jakby na najczyściejszym dworze u ziemianina pięknie w niej było. Świeciła broń, tarcze, miecze i noże porozwieszane. Nie brakło nawet gęśli na jednej ścianie, bo na niej Zaręba czasem grywał.
U ściany jednej gorzało prawie nigdy nie wygasające ognisko, przy której dziewcze z kosami długiemi teraz coś prażyło dla pana — ale obcych posłyszawszy natychmiast się skryło.
Żebro[1] i Niechluj, którzy tu nie bywali, choć o Barciach wiedzieli, rozpatrywali się ciekawie i dziwili. Postrzegłszy to Michno zawołał:
— Co się to wam osobliwem wydaje, że ów dworzanin stary, który u Króla już powinien był
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Zebro.