na słomie i skórach, a ogień tlał i świecił im przez noc całą.
Z rana kłodę doń przyrzucił niemowa i panów pobudził. — Dzień wstał jasny i piękny, wyszli z zaduchy podziemnej na powietrze.
Zaręba spodziewał się dnia tego gości i bacznie ucha nastawiał.
Jakoż przed południem zaczęli nadciągać ze stron różnych Zarębowie i Nałęcze, a nawet wielu powinowatych, co wczoraj w Gnieznie byli.
Przybywali posępni, podrażnieni, gniewni. Niepokoiło ich to, że obrzęd wczorajszy był uroczysty, wspaniały i tylu ziemian ze wszystkich ziem polskich zgromadził.
Słuchając opowiadań Michno się zżymał i klął.
— Nikczemna gawiedź! — wołał, — byle ich kto karmił i poił sprzedadzą się niepatrząc, że im dyby na cały żywot włoży. Okrzykują króla, sieszą[1] się, niepomnąc, że im niewolę przyniesie.
Wymieniali przybywający tych, którzy się wprzódy Zarębom i Nałęczom obiecywali z niemi iść, a teraz o nich słyszeć nie chcieli.
Obejdziemy się i bez nich — pocieszał się Michno.
Konni z lasów ścieżynkami różnemi napływali ciągle wieści osobliwe przynosząc. Większa część frasobliwych była i zatrwożonych. Michno tylko śmiał się i urągał strachom, a swą śmiałością innych zagrzewał.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – cieszą.