Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy około chałupy za ciasno już im było, wyciągnęli na łąkę.
— Tu mało co poczekawszy — rzekł — zobaczycie kogoś, co wam męztwa doda...
Było już z połudoia[1], wszyscy się pod drzewy pokładli i posiadali, gdy w lesie zatętniło i zadzwoniło...
Ci, którzy wprzódy przyjechali, wszyscy się ostrożnie i po cichu wkradli, a choć zwyczaj był naówczas przy rzędach końskich małe dzwonki zawieszać, żaden się na to nie ważył. Posłyszawszy Zaręba jadących z trzęsidłami i brzękadły, zerwał się z ziemi, jakby pewien był, że ten przybywał, na kogo oczekiwał. Jakoż po chwili wysunął się z lasu na dużym, ciężkim koniu w rzędzie połyskującym, mąż wielkiego wzrostu w hełmie czarnym i zbroi lekkiej, w którym z twarzy rozlanej i obrzękłej niemca poznali wszyscy.
Pańska postać i uzbrojenie kazały się w nim jakiegoś książątka domyślać. Towarzyszyło mu kilkunastu czeladzi, ale ci zatrzymali się u brzegu lasu. Zaręba spieszył naprzeciw przybywającemu z poszanowaniem, lecz nie zbytnią uniżonością.

Nie zsiadając z konia, a niespokojnie trochę się rozglądając po ludziach, którzy nagle z ziemi powstawać zaczęli, — stał jezdziec ów ręki nie odejmując od ogromnego miecza, który mu u siodła wisiał. Oczy jego z niedowierzaniem zdały

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – południa.