Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

niestaremu, boć młodym się jeszcze zwać może — zapragnie się trochę swobody i człowieczeństwa!!
Spuścił głowę i ręce rozstawił szeroko.
Humanum est!
— Smutna to rzecz — westchnął ks. Teodoryk. — Królowie nie mają czasu dla siebie żyć a wesela szukać, — królowanie kapłaństwem jest! Kto namaszczon był, ze człowieczeństwa się wyzuć powinien.
— Miejcież wy litość nad nim! — szepnął Tylon.
— Ja, ja mój ojcze — odparł Lektor — nie tylko litość dlań ale miłość mam. Na wiele rzeczy oczy przymrużam, lecz smutno mi i biedno gdy myślę, że on musi szukać roztargnienia w Rogożnie! Ściągnie się tam do niego pewnie na zapust dużo ziemian wesołych, pałki sobie pozalewają, poczną się swawole... Panu nie tylko w nich być, ale patrzeć na nie nie przystało.
— Za surowi bo jesteście — mruknął Tylon. — Niechby to mówił Arcybiskup albo ks. Wincenty, ale wy co świat znacie?
— Mój ojcze — żywo wtrącił Teodoryk — mnie na ostatek nie o zabawę idzie, ale się — boję!
Notarjusz rozśmiał się tak serdecznie, szeroko, iż Lektor zawstydzony się zmięszał.
— Boicie się o niego? Gdzie? tu? pod nosem? na naszej ziemi? w Rogoźnie? Tam, gdzie go najlepsi otoczą przyjaciele?