Królowa niespokojna trochę słała na zwiady, niemile słysząc o tych zabawach w Rogoźnie.
Na drugi dzień po św. Dorocie, z rana tak jeszcze na zamku cicho było, jak dni poprzednich.
Tylon w swej izdebce na wosku wyciskał coraz nowe pieczęcie. Ks. Teodoryk, który pozostał w Poznaniu, chodził na służbę do królowej, tęskniąc za panem, niepokojąc się o niego. Kanclerz Wincenty, mając wiele na swej głowie dopominał się powrotu króla.
Dzień tak upłynął cały, cicho, głucho, bez wieści o nim.
Wrota już zawierać miano, gdy do nich dopadł człek konno, na zziajanej szkapie, i rzuciwszy ją pierwszemu, którego spotkał, pędem pobiegł do Biskupa.
Tego nie znalazłszy w domu, bo do Trzemeszna zjechał, wpadł jak oszalały do Kanclerza.
Ks. Wincenty właśnie wieczorne odmawiał pacierze, w kominie się trochę przygasłego ognia żarzyło i wchodzącego wziął za chłopca swego. Stękanie jakieś usłyszawszy dopiero — zbliżył się do stojącego przy progu.
Człowiek blady, przerażony, niemy, któremu wargi dygotały, z włosem rozczochranym stał przed nim — żywy obraz przerażenia i boleści.
Kanclerz ujrzawszy go, wykrzyknął:
— Człecze! co ci jest!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.