Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 078.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wid między młodzieżą szlachecką prym trzymał. Konia dosiąść, do celu strzelić, w szable się wyrąbać, orację zaimprowizować, na łowach tydzień w lesie leżeć w najgorszy czas, przychodziło mu łatwo. Nie opuszczał też nabożeństwa i w kościele basem śpiewał, że wszystkich głuszył. Nosił się po polsku zawiesisto, suto, jaskrawo i z pewną elegancją.
Ale na salonie z niego nie było pociechy, stał jak trusia, jąkał się i nie wiedział co z rękami zrobić. Przejmując staropolskie cnoty, przejął też i przywary, bo jakkolwiek młody pił choćby półgarncowe kielichy, spełniając duszkiem, i przy stole dotrzymywał najstarszym pałkom.
O wszystkiem tem Koiszewska była zawiadomioną, ale to ją nie zniechęcało i nie odstręczało, za wszystko płaciło, że francuszczyzny nie umiał i na fircyka w peruce przerobić nie dał.
Pannie, Bujwid, póki go nie poznała bliżej dosyć się podobał, bo był powierzchowności przyjemnej, a wyglądał jak lew, kobiety zaś miękkich i słodkich mężczyzn nie lubią.
Lecz w kilka dni odkrył się cały i Aniela patrzeć na niego nie chciała, wydał się jej dzikim, nieokrzesanym gburem. A że mówiąc przeciągał jak potrosze wszyscy litwini, przezwała go, (bo po litewsku umiała nieco) żemajtys kokutis (kogut żmujdzki).
Wydawał się jej śmiesznym ze swą brawurą, krzykliwością i manierami wiejskiemi. Matka się unosiła nad nim, panna już patrzeć nie mogła.
O Tołoczce, który się jej wydał za stary i wiedziała, że wdowcem był, ani pomyślała żeby się o nią mógł starać.