Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 2 160.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

które się jej wysypały przed laty kilkoma, byłaby jeszcze za wcale ładną uchodzić mogła brunetkę.
Słusznego wzrostu, pięknie zbudowana, zdolności też miała niepospolite. Wyuczyła się z łatwością kilku języków. Pamięć miała doskonałą, a że wszystkiego była ciekawą, o wszystkiem zawsze najlepiej była zawiadomioną.
Rotmistrz ujmował ją grzecznością, całował ją w rękę, czego drudzy nie domyślali się, nazywał ją Łowczanką, gdy inni witali wprost: „jak się ma panna Lewandowska?“ Był tedy w łaskach. Rotmistrz poszedł do niej po obiedzie i zastał przy kawie.
— A! witam pana — zawołała z radością. — Słyszę, że byłeś przypadkiem przy śmierci króla, prawda to?
— Stałem przy drzwiach sypialni, w czasie gdy zaszła ta katastrofa — rzekł Tołoczko.
Posypały się pytania, na które musiał odpowiadać badany i w końcu panna Lewandowska miała relację jak najdokładniejszą, którąby do gazety posłać mogła.
— A! panno Łowczanko — w końcu dorzucił rotmistrz — ja do pani po ratunek... Co ze mną będzie?
— Przecież ślub zapewniony.
— Ale mi moja panna stawia warunki i wymagagania — rzekł rotmistrz.
— Jakie?
— Ma słuszność, potrzebuje choćby futra na drogę do Białegostoku... i rogówki. Co do tej ostatniej, zapowiedziała mi, że się bez niej nie ruszy.
Lewandowska śmiała się, wziąwszy w boki.
— Słyszałam o tem, bo podobno wszystkim to powtarza.
— A pani hetmanowa? — zapytał Tołoczko.