a że zapewne tu nie po raz pierwszy gościł, oczyma rzuciwszy w prawo i lewo, dopatrzył zaraz nieopodal ścieżynę, która pomiędzy płotami dwóch ogrodów pięła się w górę.
Niepotrzebował przewodnika i niełatwo by go tu znalazł w tej porze.
Ogrody stały puste, bo z nich rzepę i inne zieleniny powykopywano, badyle tylko suche, połamane tyczki, powyrywane zielsko się gdzieniegdzie walało.
Dróżyna do rzeki przez rybaków wydeptana, wprost prawie na przedmieście prowadziła, pod murami obwodowemi rozsiadłe.
A że na podzamczu zatrzymywać się nie myślał przychodzień — dostawszy się na górę, między słomą i dranicami kryte chałupy — dalej wązkiemi i krętemi uliczkami musiał przedzierać się dobry kawał, nim do miejskiej dostał się bramy.
Stała ona jeszcze otworem, straży nawet przy niej nie było; tylko co bydło z paszy przypędzili pastusi i w ulicy, która od miejskich wrót do zamku wiodła, widać było jeszcze spóźnione krowy, powolnym krokiem do znajomych sobie domostw dążące... Niektóre u wrót stały i rycząc wpuszczenia się dopominały.
W ulicy oprócz pastuszków, bydła, dziewcząt, które z wiadrami pełnemi przesuwały się
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.